W Polsce tworzy się chore prawo, które rzekomo ma sprawy porządkować, ale je komplikuje. Zabija się w ten sposób swobodną turystykę, którą dało się uprawiać nawet za czasów głębokiej komuny. Dzisiaj Karol Wojtyła prowadzący grupy młodzieżowe w góry byłby przez takie prawo uznany za przestępcę! Wszak chodzili sami, bez przewodników...
Tym razem dosć gadania i utyskiwania, trzeba wziąć się do roboty.
Rusza akcja wolne przewodnictwo na blogu => http://wolneprzewodnictwo.blog.pl
Moment na rozwinięcie tej akcji jest sprzyjający, bo krytyka państwowego monopolu na przewodnictwo się nasila, a poza tym Parlament Europejski też naciska na nasze władze, aby dostosowały przepisy turystyczne do standardów unijnych. Bardzo ciekawa jest wypowied na blogu Łukasza Warzechy, komentatora dziennika "Fakt." Patrz niżej:
Przewodnicy i paranoiczny paternalizm
Nie sądziłem, że w nudnawych, niedzielnych swiątecznych „Wiadomosciach" TVP jakis materiał mnie poruszy. A jednak: był to reportaż o akcji kontrolowania nielegalnych przewodników turystycznych. Zrobiony zresztą w tonie banalnej, swiątecznej opowiastki - autor kompletnie nie wyczuł, że porusza sprawę arcyważną.
Dla każdego człowieka, wierzącego w swój zdrowy rozsądek, brzmi to oczywiscie idiotycznie, więc na wszelki wypadek wyjasniam. W niektórych miastach w Polsce przewodnicy turystyczni muszą mieć licencje. Nie wiem dokładnie, jaki przepis to reguluje (zapewne jakies ministerialne rozporządzenie), ale tak jest. Jeżeli ktos wciela się w rolę przewodnika, nie mając takiej licencji, to może zostać ukarany mandatem.
Materiał zaczynał się od scenki, gdy strażnicy miejscy w Krakowie karzą mandatem jakiegos włoskiego nauczyciela, który swoim uczniom powiedział parę zdań o miescie. Zastanawiam się, czy gdybym szedł po krakowskim rynku, opowiadając np. dwojgu przyjaciół to, co wiem choćby o Sukiennicach, to także mógłbym zostać ukarany mandatem. Być może warunkiem ukarania jest pobieranie za tę usługę zapłaty, ale - jak wyjasnili w materiale oburzeni licencjonowani przewodnicy - ta zapłata to czasem po prostu obiad. Zatem gdybym opowiedział moim przyjaciołom o Sukiennicach (nie daj Boże myląc jakąs datę), a oni następnie zaprosiliby mnie do restauracji, to wówczas już na pewno straż miejska mogłaby mi wlepić mandat.
W reportażu pojawili się oczywiscie przewodnicy z licencjami, którzy oznajmili, że ci bez licencji psują opinię ich zawodowi, gadają bzdury o historii i mylą fakty oraz po prostu zabierają miejsca pracy. „Przecież do wykonywania zawodu lekarza też jest potrzebne uprawnienie" - wywodził jeden z licencjonowanych. Najwyraniej nie dostrzegł subtelnej różnicy, polegającej na tym, że lekarz nie znający się na rzeczy może pacjenta zabić (znający się zresztą także), a przewodnik raczej nie.
Wszystko to byłoby bardzo zabawnym klimatem rodem z Monty Pythona, gdyby nie to, że to jest naprawdę i na serio.
Zastanawiałem się kiedys, czy państwo powinno wydzielać tak restrykcyjnie koncesje na osobowy transport samochodowy (a przypominam, że system licencji i koncesji, zwłaszcza opartych na uznaniowych kryteriach, to jedno z najpoważniejszych ródeł korupcji). Uzasadnienie jest oczywiscie takie, że jesli firma chciałaby wozić ludzi starymi autobusami, to nie zapewni im bezpieczeństwa. Ale za to zapewni im tańsze bilety - i wtedy to jest wybór podróżujących: albo jadą droższym, ale bezpieczniejszym autobusem, albo tańszym, ale ryzykownym. To może jest jednak wątpliwy przykład, bo przecież wadliwy autobus może wyrządzić szkodę nie tylko tym, co w nim jadą.
Ale przesunięcie zasady koncesjonowania i licencjonowania na dziedziny takie jak przewodnicy turystyczni to przykład paternalizmu państwa posuniętego do absurdu. I dedykuję go wszystkim tym, którzy się oburzają na apele, żeby rolę państwa ograniczyć.
Jesli raz przyjmie się bez zastrzeżeń sposób myslenia, że państwo musi zadbać o obywatela, bo on sam o siebie zadbać nie potrafi (np. musi mu wskazać, z usług których przewodników może, a z których nie wolno mu korzystać), to będziemy mieli do czynienia z sytuacją tzw. slippery slope - zabraknie argumentu, dlaczego tego myslenia nie poszerzać na kolejne dziedziny.
No bo skoro reglamentujemy tych, którzy mogą nam opowiadać o Wawelu, to czemu nie wprowadzić licencji np. dla artystów kabaretowych? Przecież nie każdy artysta kabaretowy naprawdę nas rozsmiesza. Jesli zapłacimy za bilety na występ niesmiesznego kabareciarza, to stracimy pieniądze. Państwo powinno nas przed tym chronić! Należałoby sformować specjalną komisję oceniającą i licencjonującą, najlepiej jedną na cały kraj, która przyznawałaby licencje. Najlepiej, żeby była ich limitowana liczba. A gdyby ktos kiedys chciał te zasady zliberalizować, to ci już mający licencje podniesliby raban, że przecież spowoduje to degradację zawodu, a ucierpią głównie widzowie. Bo wprawdzie występy będą tańsze, ale jakiej marnej jakosci!
Żadnego elementu tej argumentacji nie trzeba będzie zresztą na nowo wymyslać. Ona już jest gotowa, choćby w wykonaniu adwokatów, protestujących przeciwko otwarciu dostępu do zawodu.
Wracając do przewodników: jesli mam ochotę, żeby po Krakowie oprowadzał mnie klaun i opowiadał mi historię w wersji z „Kajko i Kokosza", to co państwu do tego?! I jesli ma fantazję obsypać go za to złotem, to czy nie jest to tylko moja sprawa? Przewodnicy licencjonowani mają swoje plakietki i certyfikaty. Jeżeli turysta będzie chciał koniecznie, żeby własnie ktos taki służył mu pomocą, to go poszuka. Ale dlaczego państwo ma go do tego zmuszać?
Przewodnicy z licencjami powinni teraz zaprotestować przeciwko sprzedaży w naszym kraju wszelkich przewodników drukowanych - wydawanych przez Pascala czy Książkę i Wiedzę. Z mojego doswiadczenia wynika bowiem, że mogą one z powodzeniem zastąpić licencjonowanego przewodnika, ględzącego po raz 3451. to samo.
ródło => http://www.lukaszwarzecha.salon24.pl/10851,index.html