Dziękuję Ci, Borowice.pl, za zachętę...
No więc z tym trzecim razem w Przesiece było tak...
Zaproponowałem rodzinny wyjazd do Przesieki jakos tak na wariata, a w dodatku – do „Mimozy”.
A kiedy Xiężna Małżonka raczyła była zapoznać się z zapodanymi przeze mnie filmikami z YT o Przesiece – stwierdziła krótko: „Słuchaj, to jest jakies zadupie”.
„Houston, mamy problem” - tak sobie pomyslałem.
Ale zaraz potem Xiężna raczyła była (z własciwym sobie zmysłem praktycznym) zauważyć, że przecież ta oferta „Mimozy” jest bardzo korzystna, więc niechby już było to zadupie.
No więc stało się.
Rezerwacja i zadatek - poooJszły...
Ale jeszcze wczesniej uzyskałem zapewnienie, że w „Mimozie” możemy się pojawić bez problemu z całkiem sporawym, wielorasowym psiskiem – czyli moją kudłatą i trochę nawet brodatą wnuczką, o dosć przewrotnym jak na psa imieniu: „Kota”; ja akurat częsciej nazywam ją Zołzą – ale to z czułosci, bo słodka jest i stara się jak może odwdzięczyć psięcą miłoscią za wzięcie jej z psięcego „bidula” w Poznaniu; inna rzecz, że w całym gwiazdozbiorze Psa nie znajdziesz równie łajzowatej, pokracznej i kudłatej Gwiazdy.
A detalicznie, - to działo się to tak:
W JG wylądowałem w poniedziałek, 9 lipca przed 9 rano – po prawie 12 godzinach jazdy wagonami z Gdyni (tyłek bolał niemiłosiernie i prawie zazdrosciłem tym, co nie mieli miejscówek, ale za to mogli się wyciągnąć na karimatach w korytarzu...). Na dworcu zmieniłem niskie buty na wibramy – i hajda!
Wiedziałem już, że pojadę najpierw do Jagniątkowa, a stamtąd wbiję się do Przesieki – szkoda mi było czasu na oczekiwanie na bezposredni autobus.
No i tak zrobiłem. Dopadł mnie mały deszczyk, ale wkrótce ustał, a droga pod reglami okazała się bajecznie sympatyczna. Po drodze zrobiłem dobry uczynek, instruując opiekunki grupy dziatwy, dokąd wiedzie ten szlak i jak mają znaleć w Przesiece „Chybotka”.
Z Doliny Czerwieni poczłapałem Kamienną w górę – ale to już tak bardziej „na czuja” i własciwie dzięki zapamiętanym z przesieckiej strony mapkom.
Języka co do azymutu na „Mimozę”zasięgnąłem u miłej Pani, która akurat krzątała się w „Górskiej Chacie” (potem się połapałem, że była to sama Pani Sołtys
). A uzbrojony w sieciową wiedzę o miejscowych „wynalazkach” wartych uwagi - nie omieszkałem też przy okazji zapytać o przesławny „Likier KarkonoWski”
; na szczęscie okazało się, że jak najbardziej, luksusowy ten napitek jest przystępny, a i kątem oka udało mi się przeczytać cos o swieżuteńkich pierogach z jagodami...
Dowlokłem się jakos Kamienną do Karkonoskiej – a stamtąd w dół.
„Mimozę” poznałem, a jakże!
Tyle, że jakos zmroziła mnie cisza i kawałek „odlatającego” tynku na froncie budynku – bo już „oczami duszy swojej” widziałem te gorzkie wyrzuty w stylu: „A widzisz, a nie mówiłam, gdzies ty nas zaciągnął”...
Ale zaraz potem się rozgrzałem, bo obszczekał mnie i obwarczał pies, wylegujący się w poprzek wejscia. Zebrałem się na odwagę i wstąpiłem – wypasione psisko ustąpiło mi drogi, a potem towarzyszyło mi i bezwstydnie dopraszało się o pomymłanie (to był Rex...).
Po opowiedzeniu się Gospodarzom zdeponowałem nadmiar bagażu, a sam ruszyłem na ponowne poznawanie Przesieki. Mój „rzut kołowy” z Poznania ledwo co wyruszył i teoretycznie miał dotrzeć na miejsce za jakies 4 godziny, pokoje nie były jeszcze gotowe – więc co było robić...?
Tak się jakos dziwnie złożyło, że jak się tylko wspiąłem Karkonoską trochę wyżej, a potem trochę w bok – trafiłem „Pod Wesołego Misia”...
Ale o tem – potem.
Do pisania!